Sunday, March 24, 2013

Made in China - czy zawsze bubel?


  
Chiny to, obecnie, produkcja na olbrzymią skalę.


Od Duńczyka, którego poznałem w Karachi, gdy rozmawialiśmy na temat Chin, usłyszałem takie zdanie:

- Są jeszcze fajki za jednego juana, ale nie wiem czy to co do nich pakują to na pewno tytoń, więc nie polecam Ci ich.

No cóż.... palę te papierosy i muszę stwierdzić, że równie dobrze jak każde inne radzą sobie z moim głodem nikotynowym. Tak samo jak np. polskie Lucky Strike'i, pomagają mi się skoncentrować, dają poczucie odprężenia i..... szkodzą w takim samym stopniu, a w odróżenieniu od ukraińskich St George'ów, nie smakują jak trutka na szczury.


  
Najtańsze na rynku papierosy, do tej pory, mnie nie zabiły.


Chiny to, przede wszystkim, produkcja i eksport. Ten kraj, ze względu na olbrzymie przestrzenie, wysoką produktywność rolniczą, dobrze rozwinięty przemysł, zaawansowaną technologię i bogactwo surowców, mógłby być samowystarczalny. Czy chińskie produkty, muszą zawsze oznaczać byle jakość? Skąd że znowu! Chińskie produkty to wielorakość.


  



Już po krótkiej analizie rynku tytoniowego, może się nasunąć wniosek, że w tym kraju, można żyć na kilku poziomach - w zależności od stanu finansowego i upodobań, dla każdego coś się znajdzie. Paczka papierosów to wydatek od 1 juana do...... nawet 100 juanów (czyli pomiędzy 0.15 usd a 15 usd). Dla porównania, za 50 juanów, można tutaj spokojnie przeżyć dzień z noclegiem w tanim hoteliku i trzema posiłkami w małych, ulicznych, knajpkach.



Skoro już o hotelikach mowa to dach nad głową można mieć za 10 juanów (łóżko w dormitorium lub, jeśli mamy szczęście, nawet własny pokój; czasem można natrafić na pokój z łazienką za tą cenę), albo nawet za ponad 1000 juanów. Czym różnią się one od tych tańszych? Przeważnie jedynie wystrojem wnętrza, 24-godzinną recepcją i lokalizacją - te tańsze, często kryją się na wylotówkach z miast, lub, jeśli chcemy być w centrum, w zagmatwanych, czasem nieoświetlonych w nocy uliczkach. Spałem w hoteliku za 20 juanów, w którym, we własnym, niemałym pokoju, miałem czajnik elektryczny, automat z wodą pitną, szklanki, telewizor, duże, dwuosobowe łóżko, wifi, łazienkę, czyste ręczniki i jednorazowe kompleciki higieniczne, w których skład wchodziła szczoteczka do zębów, mała tubka pasty, mydełko w kostce, żel pod prysznic i szampon. Nie było chrupkiego prowiantu w postaci gotowych do usmażenia karaluchów, a po nocy, obudziłem się niepogryziony przez pluskwy ani pchły. Po użyciu chińskiej pasty i szczoteczki, nie wypadły mi zęby a od ręczników nie złapałem grzybicy. Niewielką niedogodnością było to, że wróciwszy po 24:00, musiałem walić w metalową roletę antywłamaniową żeby obudzić właściciela i wejść spowrotem do środka. Spałem również w takim za ponad 100 juanów i, jedyną znaczną różnicą, którą odnotowałem były stylowe tapety na ścianach i wykładziny na podłodzę - czyli po prostu gadżeciarstwo. We wszystkich miejscach, w których byłem, na bieżąco sprzątane są pokoje, na bieżąco, prana i zmieniana jest pościel - w jednym nawet, pani, widząc, że robię pranie w zlewie, zaproponowała, że weźmie moje rzeczy i, nieodpłatnie, wrzuci je do pralki.



  
Za 15 juanów dostałem własny pokój z wielkim łóżkiem i łazienką. Jedynie widok z okna jest mało ciekawy.


Jeśli chodzi o jedzenie, również mamy kilka wyborów. Przekąsek z marketów nie polecam - są w przyzwoitej cenie, ale wszystkie próżniowo zapakowane i mocno przetworzone. Można dobrze zjeść albo w tanich, ulicznych knajpkach, gdzie za 5 juanów (mniej niż 1 dolar) pochłoniemy tyle ryżu, warzyw i mięsa ile tylko brzuch pomieści, albo w drogich restauracjach, gdzie kelner nie pozwoli nam zrobić nic samemu nawet w toalecie. W żadnym z tych miejsc, nie musimy się obawiać o higienę. Wszystko jest gotowane lub smażone, więc mikroby nam nie grożą. Dostaniemy również JEDNORAZOWE, drewniane lub plastikowe, pałeczki, więc nie będziemy musięli się obawiać o wenery przenoszone przez ślinę. Czy na pewno tradycyjne zmywanie, wielokrotnego użytku łyżek i widelcy, wybije wszystkie bakterie po poprzednim użytkowniku?



Pałeczki są na prawdę świetnym wynalazkiem

W supermarketach, również można zaobserwować kilka klas produktów - od powszechnych (czyt. tanich) do luksusowych i drogich. Niestety, towarem luksusowym jest kawa. Za mały słoiczek rozpuszczalnej Nescafe, trzeba zapłacić 20 juanów. Jeszcze większym wydatkiem jest porządna czekolada. Jeśli nie chcemy żywić się produktami czekoladopodobnymi za jednego juana, za 100-gramową tabliczkę, przyjdzie nam wyłożyć ponad 15 juanów (czyli równowartość trzech pełnych posiłków). 

Za chodzenie na golasa po ulicy można trafić do więzienia. Pod względem odzieżowym, znów mamy wybór - albo kupić komplet ubrań za 30 - 50 juanów na bazarku, albo za kilka tysięcy juanów w stylowych butikach firmowanych nazwiskami topowych chińskich projektantów. Para butów kosztuje od 3 juanów (za gumowe klapki) przez 50-200 juanów (standardowe, skórzane trzewiki) do niebotycznej sumy 3000 juanów (najdroższe chińskie pantofle, które do tej pory widziałem). Sam, mam parę jeansów z Chin, kupioną w Polsce 3 lata temu w jednym z chińskich sklepów. Do tej pory, nie ma w nich żadnej dziury ani żadnego przetarcia. Porządny, gruby drelich, daje radę. Szczerze mówiąc, po tym, jak kolejne pary spodni firmowanych przez polski Vertus czy ues-i-ański Big Star rwały mi się po roku użytkowania, zwróciłem się w stronę, właśnie chińskich, produktów i jestem zadowolony.


  
Ubrać się można albo na bazarku, albo w drogich butikach.


W Chinach, panuje obecnie również prawdziwy boom budowlany. Małe wiejskie chatki, ustępują miejsca wysokim mrówkowcom zasłaniającym niebo. Odbywa się masowy eksodus ze wsi do miast - nie jest niczym nadzwyczajnym odkrycie na trasie całkowicie opustoszałej, małej wioski, w pobliżu nawet średniej wielkości miasteczka. Wbity do głowy stereotyp, zmienia się idąc ulicą. Budynki, się nie zawalają a karetki nie przewożą codziennie rannych i zabitych, przygnieconych przez gruz, źle ustawione rusztowanie, porażonych prądem przez wadliwe działanie instalacji elektrycznej czy tych, którzy ponieśli śmierć w windzie, której kable zerwały się na 20 piętrze. Kobiety, nie łamią również obcasów na źle ułożonej kostce brukowej czy nierównych płytach chodnikowych a samochody nie rozbijają się na skrzyżowaniach ze źle zsynchronizowaną lub niedziałającą sygnalizacją świetlną.



  
Trzeba mieć talent by na chodnikach w miastach złamać obcas.


Drogi poza miastami są także porządnej jakości, a autostrady, poza tym, że niektóre odcinki są nadal w budowie lub przebudowie są jak od linijki. Przez kilka tysięcy kilometrów autostopowania w Chinach w różnych samochodach, nie odpadło nam koło ani nie wypadliśmy z drogi, ściągnięci przez koleiny. Jeżdżąc tutaj, można zatem być spokojnym o swoje zawieszenie. Rzeczy, które mogą jednak denerwować, to:



- budki zbierające słone myto za przejechanie każdego odcinka autostrady (jeden z kierowców ciężarówek, zostawił przy mnie ponad 150 dolarów - nie wiem ile kilometrów za to zrobił, ale jak na Azję, wydała mi się to niebotyczna kwota).

- brak znaków napisanych angielską czcionką w prowincji Xinjiang i koszmarne oznakowanie na trasie i zjazdach, pokazujące kierunki do losowo wybranych miejscowości, które, niekoniecznie znajdziemy na naszych mapach.


  
Autostrady są równe jak stół


Podsumowując, nie wszystko co chińskie jest złe. Ten kraj produkuje niewyobrażalną ilość przeróżnej jakości półproduktów, komponentów i produktów. Panujący w Europie stereotyp, bierze się prawdopodobnie propagandy, która ma swoje źródła w obawie producentów zachodnich przed zdominowaniem rynku przez ich azjatyckich kolegów. Pamiętacie aferę z chińskim mlekiem? Nie ważne gdzie było wykonane (Chiny to duży kraj), nie ważne, czy było sprawdzone przed dopuszczeniem do obiegu czy nie, nie ważne czy termin przydatności do spożycia był zweryfikowany. Informacje przekazywane przez media były połączeniem [chiński] + [zły], czyli, po prostu, zwyczajnym wzmocnieniem stereotypu (czyt. medialnym praniem mózgu). Bo jak wytłumaczyć, że przecież wykonany w Chinach, Wielki Mur, choć lekko podgnity na niektórych odcinkach, do tej pory się nie zawalił?


Wielki mur, jak stal, tak nadal stoi.



Importerzy również próbują zarobić jak najwięcej, ściągając do Europy rzeczy, niekoniecznie z najwyższej półki - często nawiązując kontakty biznesowe przez internet, bez wcześniejszego sprawdzenia produktu, który sprowadzają.


Stając przed wyborem "tańsze, ale Made in China czy droższe, ale Made in UE", nie powinniśmy zapominać, że Chiny to ogromny kraj z zaawansowaną technologią. Ja, pomimo zawsze rodzących się obaw przed zakupem, z chińskich produktów, jestem do tej pory zadowolony.


  
Gdyby faktycznie Made in China oznaczałoby bubel, to miasto powinno się bardziej lub mniej widowiskowo zawalić



 

Anioły czy Dżiny?

Muszę przyznać, że choć, jako zagorzały agnostyk, do kwestii metafizycznych odnoszę się z wielką dozą sceptycyzmu, do małej refleksji, skłoniła mnie jedna z rozmów z Samuelem z Islamabadu na temat Aniołów (on nazywa je Dżinami). Samuel wierzy w ich nadprzyrodzone moce. Dla mnie są zwykłymi, szczęśliwymi zbiegami okoliczności, ale coś jest jednak w tym wszystkim zastanawiającego.



Moze nie sprawia takiego wrazenia, ale to jeden ze wspomnianych w tym artykule Aniolow (Dzinow).


Anioły to zwykli ludzie pojawiający się z nikąd w najbardziej krytycznych momentach. Podczas mojej podróży spotkałem kilku:

Na granicy ukraińsko-rumuńskiej, gdy już robiło się ciemno, zobaczyłem znak Bukareszt: 659km (a następnego dnia miałem tam być). Spotkałem jednak kierowcę ciężarówki z Polski, który akurat jechał do stolicy kraju Draculi. Zgodził się wziąć mnie ze sobą, chociaż wcześniej mijał mnie kilka razy. Widział mnie, ale się nie zatrzymał.

- Na przejściu Turcja-Irak, idąc wzdłuż kilkukilometrowej kolejki tirów, doszło do mnie, że miałem za mało wody. W momencie, gdy w głowie zaczęła tlić mi się ta myśl, jeden z kierowców tirów, po prostu otworzył szybę i wręczył mi półtoralitrową butelkę lodowatej wody.

- Na tej samej granicy, celnicy tureccy nie pozwolili mi przejść na pieszo. Pierwszych kilku kierowców, których zatrzymałem, chciało jakieś dziwne sumy pieniędzy za przewiezienie mnie kilka kilometrów z jednej budki do drugiej. Na szczęście, zatrzymała się osoba, która wzięła mnie za darmo i załatwiła wszystkie sprawy papierkowe (a to przejście graniczne, choć przyjemne, to w praktyce latanie od jednego urzędnika do drugiego).

-  Na granicy Irak-Iran, pojawiłem się w niedzielę. Ruchu nie było żadnego - tylko mafia taksówkarska, która chciała mnie ograbić z..... właściwie tego czego nawet nie miałem :-). W końcu, podjechał do mnie jeden, jedyny, pickup. Kierowca zaproponował, że weźmnie mnie do najbliższej miejscowości (ponad 30km od granicy). Później zmienił zdanie i wziął mnie do Orumiyeh. Poza samym przewozem, udzielił mi kilku bardzo ważnych wstępnych informacji dotyczących kraju, w którym później spędziłem cały miesiąc.

- W Khandovan (Iran), wzięła mnie do swojej rodziny jedna dziewczyna. Chwilę później, zaczęło ostro padać. Wszyscy przenieśliśmy się razem do Tabrizu. Dzięki nim, nawet nie zdążyłem zmoknąć.

- W Teheranie (Iran), mój pierwszy poranek był koszmarny - głównie ze względu na kiepsko przespaną noc. Jak powietrza, potrzebowałem mocnej, czarnej kawy. W kawiarni, do której wszedłem było koszmarnie drogo. Chwilę po wyjściu, dogoniła mnie kelnerka - dała mi nie tylko dwie filiżanki prawdziwego włoskiego espresso, ale do tego śniadanie.

- W drodzę na wyspę Qeshm (Iran), stałem, łapiąc stopa w bardzo nieprzyjemnym miejscu z bardzo nieprzyjemnym towarzystem zaraz za mną. Kierowca, który się zatrzymał w krytycznym momencie, gdy towarzystwo zaczęło się robić wręcz tragiczne, poproszony o wywiezienie mnie gdziekolwiek z dala od tamtego miejsca, wziął mnie do siebie do domu na obfity posiłek i nocleg.

- W Pakistanie spotkałem Samuela, który zawiózł mnie z Lahore do Islamabadu, pokazując atrakcje schowane po drodzę i pozwalając postrzelać z kałasza :-). Poza tym, przygarnął mnie do siebie na święta Eid, na czas których dał mi tradycyjny, pakistański, Shelwar Khameez, całą masę jedzenia i bardzo cennej lekcji dotyczącej kultury Pakistany. Udzielił mi też rad i wskazówek dotyczących Karakorum Highway.

- Na Karakorum Highway, w Pakistanie, wszyscy, którzy udzielili mi pomocy, pojawiali się w niemal krytycznych chwilach.

- Nie miałem pieniędzy na autobus Sost (Pakistan) - Taszkurgan (Chiny); miałem cichą nadzieję, że albo uda mi się znaleźć bankomat, albo będę musiał wracać do Gilgit po gotówkę. Na szczęście, dzień przed przekroczeniem granicy, zatrzymało się dwóch Austriaków, którzy wynajęli dla siebie całego busa i jechali akurat do Chin.

- W Chinach pojawiłem się bez grosza. Do najbliższego bankomatu od przejścia granicznego miałem ponad 500 kilometrów (400 kilometrów od Taszkurganu). Z Mannfredem i Niko, rozstałem się w punkcie chińskiej odprawy paszportowej dzień wcześniej. Zastanawiałem się co dalej. Postanowiłem po prostu łapać stopa, bez wody, bez jedzenia na drogę i bez papierosów! Osoba, która się zatrzymała, zabrała mnie do Kaszgaru, nakarmiła, dała dach nad głową i...... fajki :-). Dobry start w nowym kraju :-).

Oczywiście, po drodzę spotkałem o wiele więcej "Aniołów". Żeby sobie przypomnieć wszystkich, musiałbym spędzić nad klawiaturą dobrych kilka godzin, a za oknem mam pięknie oświetlone suszarnie winogron, które chciałbym zobaczyć z bliska jeszcze za dnia. Nie wiem czy można wiązać te zdarzenia z czymś nadprzyrodzonym, czy są jedynie łutem szczęścia. Doprowadziły mnie jednak do wniosku, że nie warto mieć za dużo. Wystarczy jeśli nasze podstawowe potrzeby są spełnione - wtedy, tak na prawdę, niczego nam nie brakuje - a wszystkie "dodatki" to zwykła próżność (no, może w moim przypadku poza fajkami bo mój organizm traktuje potrzebe palenia na równi z jedzeniem i piciem).

Eid Mubarak - Jak wygląda święto zakończenia Ramadan w Pakistanie?


W nocy z 30 na 31 sierpnia, tłumy na ulicach miast w krajach muzułmańskich zobaczyły księżyc w nowiu. Oznaczało to zakończenie najtrudniejszego w krajach muzułmańskich miesiąca - Ramadanu i początek obchodów święta Eid ul-Fitr (Eid - święto; Fitr - zakończenie postu). W Pakistanie, od razu, gdy księżyc się pojawił, z dachu niemal każdego domu posypały się salwy z karabinów - nie dlatego, że pakistańczycy chcięli naszego naturalnego satelitę zestrzelić. Powodem jest radość, spowodowana końcem całodziennej głodówki od świtu do zmierzchu. Wyobraźcie sobie przeżyć najgorętszy miesiąc w roku bez choćby szklaneczki wody za dnia.

Noc poprzedzająca Eid, nazywana Chaand Raat (Noc Księżyca) to noc wielkiej rodzinnej kolacji, składania sobie nawzajem życzeń i całonocnego świętowania w parkach i skwerach. Chaand Raat, rozdawane są również prezenty - kobietom i mężczyznom, tradycyjnie daje się ubrania; dzieciom - pieniądze i słodycze. Na ulicach ciężko zobaczyć kogoś w jeansach - nawet ludzie chodzący na codzień pod krawatem, zakładają, dla uczczenia tradycji, elegancki Shalwar Kameez. Charakterystycznym pozdrowieniem w tym okresie jest "Eid Mubarak". 


Eid Mubarak!

Kolejne dni to dni porannych modlitw, obżarstwa, odpoczynku, spotkań z rodziną i znajomymi i szeroko pojętego imprezowania.

Obchody święta Eid, do złudzenia przypominają święta Bożego Narodzenia w krajach zachodnich. Na kilka dni przed festiwalem, ulice ozdobione są świecącymi wężami; panuje ogólny zakupowy chaos; sprzedawcy prześcigają się w kolejnych ofertach kto taniej, kto więcej, kto lepiej.

Ja czas Eid, spędziłem w Islamabadzie z rodziną Samuela. Dwa dni wcześniej miałem wyruszyć w drogę do przejścia z Chinami. Dobrze, że w porę zdałem sobie sprawę, że byłby to ogromny, podróżniczy błąd bo najpewniej utknąłbym gdzieś po drodzę.

Jak wielkie oczy ma strach?


"To die would be an awfully big adventure",  (Peter Pan).


Jedna osoba w mailu zapytała mnie, czy nie bałem się przejeżdżając przez kraje Bliskiego Wschodu.

Zacznę od tego, że pytanie dostałem będąc jeszcze w Iranie, a Iran jest w 99% bezpieczny. Jak już pisałem. Broń atomowa, którą prawdopodobnie posiada, nie jest wymierzona w turystów odwiedzających kraj tylko, ewentualnie, w Busho-Obamistany Zjednoczone jednej z Ameryk i, możliwe, że we wchodzących im na siłę w zadnią część ciała "partnerów" militarnych.
 
W Pakistanie nie izolowałem się od ludzi. Zawsze miałem wokół siebie kogoś - albo zcouchsurfingu, albo przypadkowo poznanego po drodzę. Osoby, które poznałem, idealnie zatroszczyły się o moje bezpieczeństwo.

Przyznam jednak, że było kilka sytuacji, w których ciarki przeszły mi przez plecy:

- Pogranicze Turcji/irackiego Kurdystanu - generalna atmosfera tego rejonu sprawiła, że nie czułem się komfortowo. Przed wejściem do hotelu, rozgladałem się czy nikt za mną nie idzie.

- Irak, Iran, Pakistan - żegnałem się z życiem niemal za każdym razem gdy musiałem przejść przez ulicę.

- Pogranicze irackiego Kurdystanu/Iranu - kierowca, który mnie wiózł do Orumiyeh, po drodzę opowiedział mi w najdrobniejszych szczegółach, co robiłem przez ostatnie kilka godzin.

- Iran - łapiąc stopa na pustyni Kavir, dwóch panów wywiozło mnie kilka kilometrów od drogi. Przyznam, że wtedy, mimo perspektywy długiego spaceru przez pustynię, pospolicie zwiałem.

- Iran - łapiąc stopa w nocy do regionu Sistan-Belochistan, który media, i sami Irańczycy, przedtawiają jako irański "dziki zachód", trzęsły mi się ręce. Po dojechaniu na miejsce, do Zahedanu, okazało się, że nie ma tam NIC, czego można było się bać, a ludzie byli równie gościnni i otwarci jak w reszcie kraju.

- Pakistan (no, ok, nie jest to typowy Bliski Wschód, tylko skrzyżowanie Indii z Bliskim Wchodem, ale tam, teoretycznie, najwięcej mogło się wydarzyć) - największe emocje z całej podróży, łącznie z przewijającym się w głowie filmem z urywkami z życia, pojawiły się gdy siedziałem sobie, w środku nocy, w zaparkowanym oboksklepu w jednym z ciemnych zaułków Islamabadu, samochodzie, czekając na mojego kierowcę. Po chwili, w oczy rzucił mi się ubrany w Shelwaar Khameez mężczyzna z długą brodą i chustą na głowie, idący po chodniku i nonszalancko wymachujący dubeltówką. Gdy tylko mnie zauważył, zaczął podchodzić w stronę samochodu. Szybka ocena sytuacji - jest zbyt blisko żeby uciekać - trzeba czekać na rozwój wydarzeń i, ewentualnie, przyjąć z honorem co się ma stać. Po chwili zaczął zaglądać do samochodu i pukać w szybę. Rżnąc głupa, pokazałem na migi, że drzwi są zablokowane i nie mogę otworzyć. Chwilę później pojawił się mój kierowca i przywitał się z, jak się okazało, ochroniarzem sklepu. Szkoda tylko, że nikt nie pomyślał, żeby tego ochroniarza ubrać w jakiś uniform.
Gdy już emocje po ostatniej z sytuacji opadły, przypomniało mi się przysłowie -"strach ma wielkie oczy" - czyli ludzie mają tendencję do paranoicznego wyolbrzymiania rzeczy, które mogą się wydarzyć. To, czego się boimy jest, w rzeczywistości, dużo mniejsze niż same stresy, które przeżywamy.

Trzeba myśleć pozytywnie i nie stresować się na zapas.

Shalwar Kameez


Po przyjeździe do Pakistanu, można odnieść mylne wrażenie, że ludzie tutaj tak jakby nie do końca  wstali z łóżek. Jest wręcz przeciwnie. Czasem wydaje mi się, że Pakistańczycy są lekko nadpobudliwi, ale może to kwestia języka i bardzo mocnego akcentu, który często  zachowują nawet mówiąc po angielsku. Dostałem niedawno w mailu pytanie dlaczego Pakistańczycy wychodzą na ulicę w piżamach. Otóż, choć na pierwszy rzut oka, powszechny w Pakistanie Shalwar Kameez wydaje się być idealny do spania, jest to tradycyjny i typowy strój codzienny wielu osób (szczególnie z obszarów pozamiejskich) w Azji Centralnej i Azji Południowej.



Pakistańczycy w typowych strojach codziennych. 


Początkowo, strój wymyślony został na potrzeby arystokracji. Szybko jenak inne klasy społeczne, jak na przykład rolnicy, robotnicy i zamachowcy-samobójcy odkryli jego zalety i sami zaczęli nosić "piżamki". Zazdrosne, masowo palące biustonosze i zapuszczające wąsy i brody kobiety również nie chciały być gorsze od mężczyzn. Dlatego, Shalwar Kameez, jako odzież typu unisex, noszony jest obecnie przez przedstawicieli obydwu płci (choć wersja damska różni się nieco od męskiej).



Generalnie, Shalwar Kameez składa się z dwóch części:

- workowatych, przewiązywanych w, szerszym lub węższym, pasie sznurkiem spodni (Shalwar)
- luźnej lub dopasowanej i taliowanej, sięgającej do kolan "koszulki" z długimi rękawami i guzikami biegnącymi od mostka pod szyję (Kameez). Po obu bokach tuniki, od pasa w dół, znajdują się dwa rozpierdaki, mające gwarantować swobodę ruchów jak i, w razie nagłej potrzeby, szybki dostęp do wszystkiego co znajduje się pod spodem (pewnie znacie ten nagły "zew natury" występujący kilka godzin po spożyciu wody z kranu). W eleganckich wersjach Kameez, rękawy, linia guzików, oraz kołnierzyk, zdobione są mniej lub bardziej wymyślnymi haftami.


  
"Mój" Shalwar Kameez.


Na czas mojego pobytu w Islamabadzie, dostałem od mojego gospodarza dwa komplety Shalwar Kameez. Muszę przyznać, że strój jest bardzo wygodny a przez jego prostotę, nadaje się zarówno na formalne i nie formalne okazje.

Dla zainteresowanych kupnem piżamki, ceny wahają się w granicach od 800 rupii (ok. 8 usd) do nawet  15.000 rupii (ok. 150 usd) - w zależności od użytych materiałów, jakości wykonania, dokładności i rodzaju wykończeń. Na Europejskim rynku, Shalwar Kameez może być trudny do znalezienia więc ceny mogą być o wiele wyższe. Importerzy do boju - jest nisza w rynku!

Jak stać się bogaczem w Iranie?

Po miesiącu spędzonym w Iranie, naszła mnie refleksja, że ten kraj ma potencjał stać się nowym Jukejem dla polskich zarobkowiczów.

Na początku waluta - oficjalnie obowiązującą walutą jest Rial, ale wszyscy podają ceny w tomanach 10.000 Riali (ok. 1 usd) to 1.000 tomanów (czyli trzeba skreślić jedno zero).

Tutaj jest ok. 10000 riali, czyli ok. 1000 tomanow, czyli ok. 1 USD.


Oto kilka sposobów, jak stać się bogaczem w Iranie (w kolejności od najmniej do najbardziej efektywnego).

8. Wyjdź na ulicę i bądź sobą. 

Idąc spokojnie ulicą, wcześniej czy później będziemy zaproszeni do kogoś do domu. Ludzie podzielą się z nami wszystkim co mają. Niektórzy będą chcieli dać nam pieniądze na dalszą drogę. Sumując wszystkie kwoty, które mogłem dostać, wyszłoby kilkaset dolarów (ale je pieniędzy nie przyjmuję!)


7. Zdjęcie za dolara :-). 

W niektórych miejscach, widok białego turysty to jak widok murzyna 25 lat temu na zabitej dechami wiosce w Polsce. Liczmy się z tym, że ludzie będą chcięli robić sobie z nami zdjęcia. Można się wycwanić i zacząć kosić 1.000 tomanów za każde zdjęcie. Cena jest do przełknięcia i dzienny dochód tylko z tej działalności może wynieść nawet od 15 do 20 dolarów.


6. Idź na bazar. 


Z pewnością przyciągniemy uwagę. Wielu sprzedawców zaoferuje nam pracę przy swoich kramach. Dobry szyld na bazarze to podstawa więc nawet nie znając języka możemy odnieść prawdziwy biznesowy sukces :-).


5. Zrelaksuj się na wyspie Kish lub Qeshm.

Na te wyspy, przyjeżdża wielu biznesmenów z Emiratów Arabskich. Na pewno będą nami zainteresowani i otrzymamy liczne propozycje pracy za niewyobrażalne pieniądze. Paniom jednak radzę z tym uważać bo może się okazac, że będzie to praca w usługach typu "escort service" :-).



4. Masz samochód? Dawaj na drogę.

Nie musisz być taksówką żeby zbierać pieniądze z wożenia ludzi. Wystarczy pojeździć sobie po mieście tam i spowrotem i zabrać pasażerów stojących przy ulicy. Kurs w obrębie miasta - ok. 0.5 usd od osoby (przy cenie paliwa 0.4 usd za lutr benzyny to się opłaca). Im większe auto tym większy zarobek. Irańczycy są bardzo leniwi - nawet by przejechać kilometr potrzebują taksówki więc rynek jest dobry. Niestety wjazd do Iranu własnym samochodem wiąże się z koniecznością wyrobienia Carnette du Passage, co jest dość kosztowne.


3. Handel, handel, handel. 

Masz coś ciekawego w plecaku? Wystaw sobie kramik na jednej z głównych ulic w dowolnym mieście. Policja na 100% się nie przyczepi - tutaj nie trzeba mieć firmy żeby prowadzić firmę :-). Sprzedawać można wszystko. Masz zdjęcia w aparacie - idź do drukarni, zrób z nich pocztówki i sprzedawaj je po dolarze za sztukę. Polecam jednak elektronikę z Chin lub Europy - tutaj ceny kart pamięci, aparatów, komputerów są ogromne. Za 4 najtańsze (made in China) doładowywane akumulatorki AA zapłaciłem 10 usd. W Polsce takie bateryjki kosztowałyby co najwyżej piątaka.


Można też wejść w czarny rynek i sprzedawać np. alkohol (co grozi karą śmierci). Butelkę jakiegokolwiek piwa wycienia się tutaj na 10-12 usd. Narkotyki są nieopłacalne bo są zbyt tanie. Nie polecam - chyba, że ktoś jest na prawdę zdesperowany (albo ma dojście w komórkach rządowych i ciche przyzwolenie władz). 



2. Idź do szkoły.

Znasz dobrze angielski? Nawet w wakacje czynne są prywatne instytuty językowe, które przyjmą nas z otwartymi rękoma. Pieniądze - ok. 7 usd za godzinę, więc można się skusić. Nie radzę szukać pracy w publicznych szkołach czy na uniwersytetach - strata czasu.

1. Usługi bankowe.

Nie żartuję. Na Iran, nałożone są sankcje odnośnie transakcji międzynarodowych. Tutejsze banki nie wydają kart Visa, American Express czy Master Card. Wystarczy więc zakręcić się w odpowiednim towarzystwie i zaoferować usługę skorzystania z naszej karty, konta paypal czy moneybookers. Irańczycy to bardzo konsumpcyjny naród. Młodzież jest bardzo skłonna wydawać pieniądze na usługi internetowe (np. kredyty w grach czy różne konta premium). Za pojedynczą transakcję można zarobić do 40%. Polecam wyposażenie się w netbooka, modem usb, stolik ogrodowy i wystawienie się na bazarze z wielkim szyldem z logo karty visa. Taki uliczny bank może wygenerować dość duży zysk - oczywiście w zależności od naszego wkładu. Chyba najłatwiejszy i najmniej kłopotliwy sposób na zarobek w Iranie.

Jakie niebezpieczeństwa czychają na nas w Iraku?


O tym, że Irak to bardzo niebezpieczny kraj, wie każde dziecko z podstawówki. Tutaj toczyła się wojna i ginęli ludzie. Pozwoliłem sobie zrobić listę kilku najbardziej śmiercionośnych zagrożeń, na które można się natknąć w Iraku. Jeśli masz słabe nerwy albo problemy z sercem, lepiej nie czytaj. 



1. RUCH ULICZNY

Irak się szybko rozbudowuje. Większość aut na ulicy to nowe samochody i, jak się dowiedziałem, bardzo dużo ludzi przesiadło się z osiołka na samochód. Stąd, Irakijczycy mają jeszcze bardziej rozbudowaną ułańską fantazję niż Polacy. Droga to droga - nie ważne czy trzeba jechać po prawej stronie czy po lewej. Tam gdzie jest miejsce, tam trza się wcisnąc, więc zderzenia czołowe zdarzają się tutaj dość często. Kierowca też nie powinien się nudzić więc za kierownicą zalecane jest bawienie się komputerem pokładowym, oglądanie filmu na telefonie, robienie zdjęć, czy pisanie smsów. Uważajcie więc tak przy łapaniu stopa jak przy przechodzeniu przez jezdnię. Dla Irakijczyków, fakt, że prowadzą akurat samochód to sprawa drugorzędna.


Zielone czy czerwone - oni i tak sa wieksi wiec maja pierwszenstwo. 



2. SCHODY

Są strome i krótkie (najlepsze słowo to ostre). Bardzo łatwo się potknąć i spaść albo ześlizgnąć się w dół z całego półpiętra. Obicia lub złamania gwarantowane.

Chyba jedno z najwiekszych zagrozen Iraku. Zlamania otwarte gwarantowane.


3. NIESPODZIEWANE DZIURY W CHODNIKACH

Najprawdopodobniej powstają w wyniku porwania przez UFO drzewa do analizy biochemicznej. Zdarzają się dziury różnej głębokości, więc trzeba cały czas mieć oczy wokoło głowy.



Ufo istnieje. To drzewo zostało porwane!



4. JEDZENIE

Według Goeffa, skoro gleba jest skażona to jedzenie też. Lepiej kupić w markecie importowane tureckie i irańskie produkty i upichcić coś z tych rzeczy. Papierosy są paskudne - ale skoro palisz to nie masz i tak wyjścia.

Moje sniadanie - produkty importowane (tylko fajki lokalne - i paskudne zreszta).


5. KLIMATYZACJA

Irakijczycy mają tendencję do używania klimatyzacji gdzie się da i najmocniej jak się da. Wyobraźcie sobie przejście z 50st w słońcu na 18 stopni w sklepie. Lepiej mieć w kieszeni koc termiczny. Tak na wszelki wypadek.


Jak widzicie, Irak to niebezpieczny kraj, z któremu ujść żywym udaje się nielicznym. Jeśli nie zginiemy w wypadku samochodowym to spadniemy ze schodów, wpadniemy w dziurę po drzewie albo dostaniemy takiego rozwolnienia, że umrzemy z odwodnienia doznając jednocześnie szoku termicznego. W najgorszym wypadku, wszystko stanie się równocześnie............

Saturday, March 23, 2013

Owoce tropikalne - betel..... i azjatyckie wampiry


Czerwone usta i pokryte czarno-karmazynowym osadem mocne zęby oraz szkarłatne plamy na chodniku to popularny widok w tropikalnych regionach Azji.  


W dzień odpoczywają. Nawiedzają w nocy.  Atakują z nienacka. Niepostrzeżenie wbijają ostre kły w najcieplejszą z tętnic. Pochowane, zapomniane, wyklęte, chore dzieci Judasza, Tepesza, Ossenfeldera, Stokera. Nie straszne im upadki z wysokości, rany cięte, złamania. Boją się słońca, krzyży, czosnku, osinowych kołków i srebrników. Chodzą po ziemi, wiecznie spragnione kojącej ból półistnienia niczym wino, świeżej krwi. 


Selamat malam, usłyszałem damski, zachrypnięty głos. Rozejrzałem się uważnie dookoła. Jedynym żywym stworzeniem, które rzuciło mi się w oczy był podrywający się do biegu w stronę, oświetlonych blaskiem pełni księżyca, bambusowych chat szczur.  Tupot kroków szczura, na chwilę zagłuszył szumiące na wietrze korony palm kokosowych. Nie chcąc mu wejść w drogę, zacząłem iść w przeciwnym kierunku. Selamat malam, powtórzył, tym razem głośniej, cienki, wysoki, mocno zachrypnięty głos. Selamat malam, odpowiedziałem mając nadzieję, że uda mi się wreszcie ustalić skąd dobiega.  Datang ke sini, odpowiedział głos. Ke sini mana? Zapytałem, zastanawiając się czy pochodzi od osoby, do której należał cień machającej w moim kierunku, kościstej ręki. Sini, usłyszałem.  Głos i cień wydawały się do siebie pasować. Mijając wbite ciasno obok siebie w ziemię bambusowe listwy i rozłożone tuż obok nagrobka ceraty z suszącym się goździkiem, podszedłem w stronę ciemnej sylwetki siedzącej przy skaczącym w lampie plitu płomieniu. Silakan duduk,powiedział głos. Usiadłem na wykonanym z drewna kokosowego, masywnym taborecie. Podnosząc wzrok od karmazynowych plam na szarym piasku, w świetle lampy, zobaczyłem smukłe, żylaste dłonie wychudzonej kobiety w bardzo podeszłym wieku. Spojrzałem w czarne jak dwa kawałki węgla, okrągłe oczy. Po chwili, brwi pomarszczonej twarzy uniosły się lekko ku górzę a przyjmujące wyraz uśmiechu,  szkarłatne usta, odsłoniły pokryte czarno-purpurowym osadem zęby. W ciągu niespełna sekundy, uporządkowałem w głowie wszystkie elementy układanki, uświadamiając sobie nagle, że nierównomiernie rozłożona na matowych ustach czerwień  nie pochodzi od niezdarnie użytej pomadki. 
 

 
Nieodłącznym elementem ogrodów wielu floreskich domów jest nagrobek. 


Czy się stoi, czy się leży; czy się wierzy, czy się nie wierzy, hybrydy zwane wampirami istnieją jedynie w ludowych przekazach, poezji, literaturze pięknej, grach komputerowych i filmach. Nawiedzający nocami park elegant w długim płaszczu, prędzej rozchyli jego poły eksponując muskulaturę niż zamieni się w nietoperza.  Stojące przed niemal każdym floreskim domem nagrobki czy czerwone plamy na wydeptanym w kambodżańskiej dżungli szlaku mogą budzić grozę. Szczególnie, jeśli za plecami pojawi się jeden z najpowszechniejszych widoków Azji - czerwone usta z ostrymi zębami żującymi sumiennie betla. Betel to jedna z najpopularniejszych, legalnych używek tropikalnych regionów Azji. Tylko nie połykaj, powiedział ubrany w salwar khameez, pakistański kramikarz zawijając sprawnie w, posmarowany od wewnętrznej strony mlekiem wapiennym , liść pieprzu betlowego, rozdrobione w moździerzu pestki palmy areki, odrobinę tytoniu i przyprawy. Co to jest?, zapytałem. Paan, odpowiedział wyszczerzający w uśmiechu czarne zęby sprzedawca. Ale co mam z tym zrobić? No jak to co? Żuć to
 
 
Zacząłem rozwijać liść. Nie tak, krzyknął kramikarz. Liść też, dodał. Wziąłem do ust całość. Miałem wrażenie jakbym poczuł na raz wszystkie smaki ze zdecydowaną przewagą gorzkiego i ostrego. Wystarczyło mi kilka sekund by poczuć mocne palenie ostrych przypraw i wypluć całą biało-czerwonawą maź do odkrytego kanału. Zakręciło mi się w głowie, zaczął boleć mnie brzuch a moje ubrania zrobiły się mokre od potu. Usiadłem. Co to do cholery jest? Zapytałem Faizana. Paan, odpowiedział spokojnie. Ale nie powinieneś tego żuć. Raz, że Ci zabarwi zęby na czarno a usta i język na czerwono. Dwa, że uzależnia i ryje czaszkę. Trzy, że możesz się asmy i raka nabawić.  A teraz, słuchaj mnie.... szybko. Nie odwracaj się tylko idź. W prawo! . 

 

Po pamiętnej wizycie na bazarze w Karachi, z betlem mijałem się jeszcze wiele razy na południu Chin, w Hong Kongu, Wietnamie, Kambodży, Laosie, Tajlandii, Singapurze i Malezji. Widząc plujące na czerwono staruszki, co jakiś czas miałem ochotę spróbować. Do czego to służy? Zapytałem znajomą Wietnamkę. Tradycja. Nie byłoby betla bez pestek areki i liścia betlowego liścia. Ale teraz tylko starsi żują. Ja nie chcę mieć czarnych zębów, odpowiedziała. Wykazujący lekko psychodeliczne działanie betel to symbol nierozerwalnej miłości. Zgodnie z wietnamską tradycją, jednym z darów wręczanych przez pana młodego rodzicom panny młodej są liście betla i pestki areki. Tajowie, betla nazywają mak. Guma do żucia dla białasów, z koleji, to dla nich mak falang. Zgodnie z tradycyjną medycyną kantońską, ma on odkażać jamę ustną i zabijać pasożyty przewodu pokarmowego. Właściwości betla wykorzystują nie tylko bezfluorowe pasty do zębów, ale również Kamasutra



Dla wielu, betel to symbol nierozerwalnej jedności. Bez liści betla i pestek areki, nie byłoby żucia. 

Widząc floreskich farmerów wspinających się na blisko trzydziestometrową palmę by zebrać niewielkie, gorzkawe, niejadalne orzeszki, usiadłem obok 95-letniego Mattiasa zawijającego wpołyskujące liście pieprzu betlowego zanurzone w wapiennej paście rozdrobnione w moździerzu pestki:

- Dlaczego to żujecie? 
- Odpręża, dodaje siły, odświeża oddech. 
- Ale zęby barwi. 
- To co z tego, że barwi? Barwi i wzmacnia. 
- Niezdrowe, słyszałem. 
- Jakie tam niezdrowe? Mam 95 lat i żyję. Betla żuję codziennie, kilka razy dziennie. Zawsze przed wyjściem na plantację. Bez betla, nie wiem czy mógłbym pracować. A poza tym, jak tak bez betla można.... w towarzystwie? Kawa i betel muszą być. 

Spróbowałem po raz kolejny. Gorycz i kwaskowatość bardzo szybko zastąpiła orzeźwiająca różnorodność wzajemnie się przeplatających nut pieprzowych. Po kilku minutach, moje usta zrobiły się pełne lekko palącej śliny. Tylko nie połykaj, przypomniały mi się słowa kramikarza zKarachi. Za przykładem Mattiasa i jego żony, chowając betla pod język, wyplułem gęstą, czerwoną maź tuż obok suszących się w palącym słońcu ziarenek kawy. Po kilku ruchach szczęki, wszystko zrobiło się bardziej wyraziste i klarowne, temperatura zaczęła mi być obojętna a wdech pełną piersią nabrał nowego znaczenia. 
 
- No. To teraz do roboty, powiedział spluwając na czerwono Mattias i po krótkim biegu na przełaj tarasów ryżowych, ze zwinnością gekona zaczął wspinać się po pionowej ścianie dżungli. 



A wampiry? No cóż, chociaż wierzy w nie cały świat, niestety, nie istnieją. 

Owoce tropikalne - durian, czyli politykowoc.


Jak na monarchię przystało, w Tajlandii, koniecznie trzeba spotkać się z królem - tylko czy to spotkanie na pewno będzie udane?

Moje pierwsze spotkanie z królem nie wypadło najlepiej. Zwykła, boczna, szara i brudna uliczka, majestatyczna postać w zasięgu ręki i kompletny brak przygotowania z mojej strony, który poskutkował zerową motywacją. Za drugim razem, odstraszyła mnie cena. W końcu co królewskie do tanich nie należy. Za trzecim razem, znów byłem blisko - trafił mi się autostop z Jego Wysokością na siedzeniu obok. Choć w głębi duszy czułem, że dostąpiłem zaszczytu, miałem nieodpartą ochotę szturchnąć go kilka razy żeby zobaczyć czy jeszcze żyje. 





Czyżby król znajdował się w fazie rozkładu a jego zwolennicy starali się przed nami coś ukryć? Nie, nie, nie! Mowa tutaj tutaj o zupełnie innym królu - nie królu Lwie, nie królu Słońcu, nie chodzi nawet o króla żadnego kraju. Chodzi o uznawanego przez Azjatów za króla owoców - ogromnego, dobrze chronionego na wiele rozmaitych sposobów, duriana. Durian to niesławna duma i swego rodzaju symbol Azji południowo-wschodniej. To owoc, który przyciąga by zaraz odepchnąć i odrzucić. Jak, zresztą..... typowy polityk.


Dużo obiecuje....


Odkąd obejrzałem moje pierwsze w życiu obrady cyrku na Wiejskiej, wiedziałem, że nic dobrego z tych podstarzałych panów w garniturach w przyszłości nie wyrośnie. Kiedy odebrałem dowód osobisty, z dumą poszedłem wrzucić swój głos do urny. Oczywiście, zanim to zrobiłem, przeczytałem dokładnie wszystkie możliwe instrukcje obsługi i obietnice zarówno tych mainstreamowych, jak i niszowych partii. Jakież było moje zdziwienie kiedy ta najbardziej obiecująca zaczęła realizować dokładną odwrotność programu. Nie rozumiałem polityki ale też nie potrafiłem jej jednoznacznie zdefiniować. Polityka śmierdzi - to jest pewne. Ale jak śmierdzi? Jak skarpetki? Jak przepocona koszulka? Jak świeże odchody słonia wywołane przedawkowaniem oleju rycynowego? Przecież oczywistą oczywistością jest, że te rzeczy, omijane byłyby szerokim łukiem. Jak więc możliwe, że chociaż śmierdzi, cały czas przyciąga tłumy, które wiele się spodziewając, kuszą się, odchodzą z kwitkiem i później spłacają?


Po co photoshop? Nie możnaby tak w otwarte karty, bez przeróbek?


Sprawiedliwość jest ślepa, miłość jest cierpliwa, milczenie jest jak złoto, kobieta jest jak kwiat, a polityka jest jak.... no właśnie, jak co? Nazywany pieszczotliwie po polsku zbuczykowocem, Durian jest nie tylko psychologicznym, ale i fizycznym portretem przeciętnego pierdzistołka i polityki jako dziedziny. Podobnie jak wysoko postawieni dygnitarze zakłócający megafonami niedzielne spacery, durian już z daleka rozpoznawalny jest po ciekawym zapachu. Ten, jednak jeszcze wcale nie jest jakiś odrażający. Zapach stoiska z tymi kolczatymi rosnącymi na ogromnych drzewach wybrykami natury można przyrównać do zapachu wszystkich owoców na raz. Już to porównanie powinno skłonić do zastanowienia się dwa razy nad wyborem. W końcu, jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego. Rzut okiem z bliska i pojawia się uczucie szacunku, grozy i ciekawości. Fantazja sięga zenitu. Co może kryć się pod tym garniturem.... przepraszam, skorupką? Jak się do tego dobrać? Jak to złapać? Już wiem - krawat.... znaczy się.... czubek. Szkoda, że nie można kilku na raz tak przenieść bo boli. Chwila zastanowienia, szybka decyzja. Ile? Dużo, bardzo dużo, ale co tam.... tyle obietnic?


Patrz i nie rusz. 


W takiej oprawce nie może przecież kryć się nic rozczarowującego. Durian dużo obiecuje a co daje? Gówno - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie dość, że dużo kosztuje - podobnie jak diety, renty, emerytury, jachty i drogie limuzyny - to jeszcze ciężko dobrać się do prawdy.... znaczy się do środka. A jak i to się w końcu uda, czeka na nas nieprzyjemna niespodzianka w postaci odpychającego zapachu przypominającego cebulę i czosnek. Czy coś w tej skorupie zdechło? Próba reklamacji -nie, to najlepszy okaz, mówi kilka osób po przystawieniu nosa do zapachowych walorów lepkiego miąższu. Dobrze trafiłeś! Chcę oddać - no przecież sam chciałeś, sam wybierałeś, sam pokazałeś który chcesz. Jak możesz teraz narzekać? Reklamacji nie przyjmuje się. Czyż nie brzmi znajomo? 

Ktoś przyrównał zapach duriana do przepoconych skarpetek. Nie, nie, nie, nie, parmezan śmierdzi przepoconymi skarpetkami i świetnie nadaje się jako przyprawa do większości potraw z przegotowanego w sposób al dente makaronu. Ale co tam? Znajomi powiedzieli mi, że z durianem jest jak z cierniami i gwiazdami. Kto zniesie zapach, tego kubki smakowe przeżyją orgazm. Ba, zwolennicy króla dbający o jego pozytywny image, co chwila wypuszczają na rynek artykuły reklamowe różnej maści: durianowe cukierki, czipsy, lody.... tylko perfum durianowych jakoś brak. Pierwsza próba - dobrze, że kupiłem w promocji w supermarkecie. Jeśli tak ma wyglądać orgazm podniebienny to ja dziękuję. Toż to warzywo powinno być - mieszanka czosnku, cebuli i cukru waniliowego z delikatnie bananowym posmakiem. Jakby tego było mało to brudzi ręce i zostawia na nich ciężko zmywalny lepki osad. Warzywo, warzywko..... czyli utrzymuj mnie, podlewaj, a ja będę zwodził Cię obietnicami, że urosnę większy i zarobisz na mnie krocie. Szukanie najlepszego okazu - kompletna strata czasu. Dobieranie się do środka, to samo. W końcu okazuje się, że wyrzuciliśmy pieniądze w błoto bo przecież raz nadgryzionego, raz wybranego, nie można już oddać. I na nic zdadzą się narzekania - mamy demokrację i wolność wyboru. A jeżeli komuś nie pasuje to niech sam kupi sobie ładny garnitur, obklei swoimi zdjęciami słupy i zacznie wołać, że w stolicą Polski Tokio czy tam Dublin niedługo będzie.
 

 Jak prawdziwy polityk - ładnie się prezentuje (w garniturze), dużo obiecuje, gówno daje, śmierdzi, jest brudny i nie jest tym za kogo się podaje - jest owocem a smakuje jak warzywo. 

Owoce tropikalne - kakaowiec

Dobra wiadomość dla wielbicieli czekolady. Owoce są zdrowe a głównym surowcem do wyrobu czekolady jest kakao, które pochodzi z owocu kakaowca. Czekolada więc jest przetworem owocowym. A jak smakuje kakaowiec? 


Owoce tropikalne - tamarynd, czyli orzeszek nadziemny


Fistaszki na drzewach? No jasne, że na drzewach! Skoro nazywają się "orzeszki ziemne" to gdzie mają rosnąć jak nie na drzewach? Panie i Panowie, oto tamarynd:




Owoce tropikalne - custard apple, czyli jabłecznikowoc

Custard apple, po polsku nazywa się "flaszowiec siatkowaty". Głupia nazwa. Wygląda jak szyszka, smakuje jak jabłecznik..... hmmmmm....... powinien nazywać się "jabłecznikowoc":